Muezin jest moim wrogiem nr 1 tu na wyspie. Zaczął śpiewać dzisiaj ok. 4:30 i z kilkunastominutowymi przerwami jedzie z koksem – już słychać, jak mu głos chrypi. Żeby nie było za słodko, w krótkich przerwach muezina pieją koguty. Chodzą tu po trawce wokoło bungalowów, także jest cyrk na kółkach. A śpiewy słychać tak mocno, jakby muezin (nie znam się na nazewnictwie w religii muzułmańskiej, ale na potrzeby geobloga niech będzie muezin) stał obok naszego domku. Mogę zostać posądzona o brak tolerancji dla innowierców, ale te muezinowe audycje wyprowadzają mnie z równowagi i naprawdę rujnują spokój i dobrą atmosferę w tym wakacyjnym miejscu. Nie mówiąc już o tym, że zwyczajnie nie pozwalają ludziom się wyspać. No trudno, będzie trzeba odespać muezina po południu. A od jutra będzie miał albo popsuty megafon albo w przyspieszonym tempie przejdzie na Chrześcijaństwo, innego wyjścia nie ma. Piszę na bambusowym foteliku przed bungalowem i widzę, że nie tylko ja jestem tu antyfanem muezina. Z bungalowu obok właśnie wyszła parka i tak jak ja, spogląda złowrogo w kierunku meczetu, z którego docierają śpiewy. Można będzie w takim razie zorganizować kilkuosobową krucjatę połączoną z atakiem na głośnik. Ale dość narzekania.
Wczoraj obeszliśmy brzegiem oceanu połowę wyspy. Piękna jest w dwóch miejscach: w porcie i na naszej najbliższej plaży. Schody zaczynają się, kiedy wejdzie się w centralną część wyspy, z dala od brzegu. Jak już wcześniej wspominałam, wszędzie walają się śmieci, końskie odchody po przejechaniu cidomo. A cidomo to bryczki, która poza rowerami są jedynym środkiem transportu na wyspie Gili Meno; mieliśmy okazję przejechać się bryczką w drodze do Bangsal i negocjacje cenowe były łatwe i pozwoliły osiągnąć przyzwoitą cenę, ale tutaj na wyspie ceny są z kosmosu, a wyspiarze odwracają się na pięcie i już ich nie ma, kiedy nie akceptuje się ich propozycji, np. 20 zł za przejazd odcinka 2-3 km., także twardo spacerujemy, robiąc dziennie po kilka kilometrów pieszo.
Port jest zadbany i cieszy oko. Kilka uroczych restauracji, barów, szkół nurkowania, biur podróży, sklep z pamiątkami i spożywką, błękitna, przejrzysta woda, ale już kawałek dalej wyspa wygląda jak po epidemii dżumy i przejściu tornada. Jest pełno opustoszałych resortów, które swoje lata świetności mają już dawno za sobą. W dawnych barach widać poprzewracane stołki, zaniedbane baseny, zarośnięte oczka wodne, pordzewiałe szyldy z napisem ,,Welcome”, ogólnie: chaos i brud. Duża część budynków jest wciąż w budowie. Wszystko to razem stanowi żałosny i smutny widok. Niewykorzystany potencjał tego miejsca aż razi w oczy. Potrzeba tu sporej ilości środków finansowych, pomysłów, pracy, aby przywrócić temu miejscu urok, na który na pewno zasługuje, tak jak w porcie. Bo port jest naszym absolutnym faworytem. Spędziliśmy tam wczoraj wieczór, jedząc kolację i obserwując, jak słońce zachodzi za horyzontem. Zjadłam nasi goreng z krewetkami – co prawda były wielkości paznokcia, sztuk 4, ale zawsze. Zastanawiałam się też nad celem wizyty na wyspie siedzącej nieopodal samotnie uśmiechniętej w stylu Hollywood Australijki w okolicach czterdziechy. Czyżby fanka ,,Eat, pray, love” wybrała się rozpocząć wszystko od nowa na dalekiej wyspie, z dala np. od zgiełku Nowego Jorku i mężczyzn? Jeśli chciała uciec od tych drugich, łatwe to tutaj nie będzie. Sasaki (tak nazywa się rdzenna ludność tego obszaru) są bardzo wylewni w okazywaniu zainteresowania i sympatii pięknym kobietom, także podejrzewam, że pani spokoju tutaj nie zazna. Wydaje mi się, że po sukcesie książki Elizabeth Gilbert i filmu na jej podstawie, tego typu podróżników namnożyło się. Ale dlaczego się dziwię – gdzie można lepiej rozpocząć wszystko od nowa?
Aha, jeśli poza nowym życiem ktoś chciałby na wyspie rozpocząć ćpanie, grasuje tutaj dealer i proponuje swoje towary. Nas już zaczepił dwa razy. Ech, co za świat.
Ten sam dzień, nasza plaża, na leżaku barowym.
---------------------------------------------------------------------------
Piotrek odpoczywa w bungalowie, a ja nudziłam się trochę i postanowiłam obudzić się kolejną już tego dnia kawą po ledwo przespanej nocy z powodu ryków muezina. Dzisiaj chcieliśmy popłynąć na Trawangan, ale z powodu BIG CEREMONY żadne public boats nie odpływają przed 15:00, a gdybyśmy nawet nią popłynęli, to nie byłoby już dziś żadnej powrotnej.
Poranek w porcie wyglądał więc tak, że czekaliśmy razem z grupką turystów na cud, ale dostaliśmy tylko dwie propozycje do odrzucenia:
1. Rejs do Gili Trawangan przez Bangsal (czyli płynąć 45 minut do portu, żeby potem odbić w kierunku wyspy Trawangan, która znajduje się 10 minut drogi od naszej… a przy dzisiejszym silnym wietrze i falach zdmuchnęłoby naszą wywrotną łódeczkę jak piórko).
2. Charter boat do wynajęcia za 350 000 rupii, tylko za one way.
Wstąpiliśmy więc tylko na chwilę do jedynego na wyspie marketu, kupiliśmy świeczki i zapalniczkę w razie kolejnej awarii prądu, żeby nie musieć myć się przy śmierdzącej lampie naftowej. Wczoraj ni stąd ni zowąd zgasło światło ok. 19:00 i wróciło dopiero po dwóch godzinach. Obsługa naszego resortu dała nam tą nieszczęsną naftówkę, także mogliśmy wrócić wspomnieniami do czasów młodości naszych prababć i ich dzieci. Kąpiel w słonej wodzie (tutaj tylko taka leci z prysznica i kranów), przy świetle księżyca i smrodzie lampy – niesamowite przeżycie .
Cieszyliśmy się, że nie zostaliśmy wczoraj wieczorem pół godziny dłużej w porcie, bo wracalibyśmy przez wyspę w egipskich ciemnościach. A po ciemku uciekać przed spadającym kokosem trudniej. Bardzo przyjemna okazała się plaża na wschód od portu. Popływaliśmy trochę, napiliśmy się mimo woli oceanicznej wody i wróciliśmy plażą do naszego Gili Garden. Później załapaliśmy się jeszcze na późne śniadanie wydawane w naszym resorciku, a ja jestem wciąż pod wrażeniem smaku przepysznego omleta z pomidorami i serem, który wyglądał jak naleśnik. W Gili Garden dostaje się śniadaniową kartę dań z kilkunastoma propozycjami, w słodkiej wersji angielskiego według Sasaków – w menu można więc znaleźć: grild fish, kapuścino, omelett with chesse i inne kwiatki).
Bar przy plaży, w którym popijam właśnie frapuccino to najfajniejszy bar w okolicy. Najbardziej podoba mi się natomiast forma płatności nr 3 za moje frapuccino, którą zaproponował mi barman:
1) Now
2) Later
3) Next year
Kiedy dowiedział się, że jestem z Polandii, powiedział z uśmiechem ,,Na zdrowie!” i zaproponował dodatek Baileys’a do mojej kawki. Dobre połączenie, oj dobre. Tutaj panuje tak leniwa atmosfera, że człowiek mimowolnie się resetuje i zapomina, co to stres. Nikt nie przykłada też wagi do perfekcyjnego wyglądu, makijażu i nie trzeba się przejmować, że ma się ,,bad hair day” every day. Nawet koty z Gili Meno żyją jakby bardziej leniwie i wolniej. Mimo kilku mankamentów, mogę przysiąc tu i teraz, popijając mój kawowy chłodzący napój, że jestem w raju, a przynajmniej tak się czuję. Wolna i uśmiechnięta z byle powodu gdzieś na wyspie, gdzie stres ma wstęp wzbroniony. Dźwięki gitary zza moich pleców jeszcze bardziej pozwalają mi się rozpłynąć…
Aha, muezin chyba leczy zapalenie krtani, bo nie słychać go już od dwóch godzin. Zastąpił go za to bardzo charakterystyczny dźwięk śpiewu ptaka, którego nazwaliśmy z Piotrkiem ,,geko”, bo jego śpiew brzmi tak, jakby ktoś sobie stroił żarty, drwił, a kiedy słyszeliśmy go pierwszy raz, myśleliśmy, że jakieś Sasaki stoją gdzieś schowane w krzakach i robią sobie z nas jaja.