Ubóstwiam te moje poranki. Po rozkosznej nocy w wielkim łożu okrytym białą moskitierą, czuję się wypoczęta i w pełni gotowa na nowy dzień. Skradam się na paluszkach do łazienki, a potem wciągam szorty, zabieram zielony notatnik i obieram kierunek: nasz cudowny taras. Tutaj najpierw poranna gimnastyka z elementami jogi (Chodakowska byłaby ze mnie dumna, oczywiście do czasu obiadu, gdyby zobaczyła, ile pyszności tutaj potrafię wsunąć). Ćwiczenie rozciągających ciało assan z ,,przywitania słońca” przy wschodzie słońca na dalekim Wschodzie jest bardzo przyjemne i chętnie je powtarzam codziennie o świcie.
A potem siedzę w bambusowym fotelu i rozpieszczam oczy widokiem kolorowych kwiatów rosnących przed bungalowem. W raju wstaje dzień, ale zanim ja wplotę błękit we włosy, krótko o wczorajszych kulinarnych wydarzeniach dnia. Pesto, na które tak napaliłam się kilka dni temu, okazało się bardziej sasakową wariacją na temat Pesto. Plus za makaron al dente, ale całość wyglądała tak, że podano makaron posypany obficie orzeszkami, listkami bazylii i kilkoma okruszkami sera, a to wszystko pływało w oliwie z oliwek (dobrej). Zrzuciłam winę na możliwą awarię blendera czy chwilowy brak prądu, co tutaj zdarza się często.
Piotrek natomiast zakochał się w swoim chicken curry, które okazało się zupą (to już tradycja, że jak zamawia coś w Azji, baaaaardzo często dostaje zdziwiony swoje danie w postaci płynu). Zupę ugotowano na bazie mleczka kokosowego, z dodatkiem piersi drobiowej. O ile w południe curry miało łagodny smak, o tyle wieczorem, kiedy zamówił je znowu, przepaliło mu przełyk. A ja na kolację podczas zachodu słońca zamówiłam sajgonki z owocami w sosie czekoladowym i to był bardzo dobry wybór. Do tego wypiłam rozgrzewającą imbirową herbatkę, której ostatnie łyki były tak ostre jak zupa Piotrka. Zachód słońca ,,tyłka nie urwał”, sąsiedni Trawangan zasłonił, co najlepsze.
Nie było znów wieczorem prądu, także rozpalono na stolikach świece i siedzieliśmy tak sobie, przy świetle świec i gwiazd. Ruchu za dużego po naszej stronie wyspy nie ma. Mam wrażenie, że wieczorami wszyscy przesiadują w porcie. Obsługa nudzi się, więc siedzi grupkami i rozmawia albo gra na gitarach i śpiewa, a nawet w szczytowych godzinach lunchu obsługi jest zawsze liczebnie więcej niż klienteli.
Dziś ostatni dzień na Gili Meno, a jutro znów łódeczka i mrożący krew w żyłach rejsik do Bangsal. Z Bangsal do Lembar, a stamtąd już supernudny 5-godzinny rejs bujającym się ostro promem do Padangbai na Bali. Z portu będziemy już sypać prosto do Candidasy, oddalonej od Padangbai jakieś pół godziny drogi. Stęskniłam się już za Bali, także wyczekuję jutra z uśmiechem.
Ten sam dzień, sąsiednia wyspa Gili Air.
Air to po indonezyjsku woda, nazwa wyspy wzięła się stąd, że kolor wody tutaj jest najpiękniejszy spośród wszystkich trzech siostrzanych wysp. Na szczęście zdążyliśmy dziś jeszcze na łódeczkę i razem z innymi turystami dostaliśmy się na Gili Air. Ocean był spokojny, więc bujało delikatnie. Spędzamy więc teraz sobie leniwe przedpołudnie, sącząc chłodzące napoje. Zabawne jest to, że w najbardziej gorących godzinach można zastać opustoszały bar, gdzie stoi się długo, ale nikt nie przychodzi. Kiedy bar będzie czynny? Jak będzie, to będzie. Tutaj wszystko rozgrywa się w swoim własnym tempie i nie ma sensu się irytować. Widać, jak z oddali wyłaniają się wulkany na Bali. Szczyty toną w chmurach, ale widać ich zarysy. Śniło mi się dzisiaj, że byłam na szczycie wulkanu i ktoś chciał mnie wepchnąć do głębokiego krateru!
Na Gili Air można wypożyczyć rowery, ale odpuszczamy, wybierając spacer. Znalazłam z wielką radością wyspiarski antykwariat, gdzie są nawet książki po polsku. ,,Sto lat samotności” i Murakamiego przeczytałam już od deski do deski, także zdecydowałam się na dwie pozycje po angielsku, w celach edukacyjnych. Pierwsza to ,,Backpacker” o dziewczynie, która po próbie samobójczej wyrusza z plecakiem do Azji Południowo-Wschodniej i ma mnóstwo ekscytujących przeżyć, a druga to ukłon w stronę mainstreamu, czyli modny bestseller ostatnich lat ,,50 shades of Grey”, którą im bardziej promowano, tym bardziej nie chciałam jej czytać, ale skoro jest…