To była ciężka noc. Skóra lepiła się od potu, wszystko swędziało, komar bzyczał, ale nie dał się złapać. Musiało być ponad 30 stopni, ciężko zasnąć.
Przeszliśmy Gili Air spacerkiem. Trochę zagłębiliśmy się w centralną część wyspy i z bliska nie wygląda to wszystko tak soczyście i zielono, jak z naszej Gili Meno, skąd Air jest wielka zieloną powierzchnią. Turystów tyle, co kot napłakał.
Skwar jest taki, że wczoraj dosłownie rzuciliśmy się do oceanu, żeby się ochłodzić. Było przyjemnie i orzeźwiająco, do czasu, kiedy dostałam silną falą w twarz tak mocno i niespodziewanie, że na chwilę straciłam orientację, co się dzieje, a potem poczułam już znajomy ostry smak soli w ustach i z pokorą ruszyłam w kierunku kocyka i moich świeżo zakupionych kokosanek. Skonani spacerem wokół Gili Air rzuciliśmy się na łóżka i wyszliśmy z bungalowu dopiero na zachód słońca. Zamówiłam rybkę z pieczonymi ziemniakami, ale przez pomyłkę dodałam sosu sambal i… był ogień. A mój mąż pozostał wierny swojemu curry z kurczaka, więc obiecałam mu próbę odtworzenia w domu. Wieczór wyglądał tak, że siedzieliśmy rozłożeni na poduszkach, sącząc przecudowne soki z arbuzów, ananasów, mango, które mogłabym pić non stop.
Żegnaj Gili Meno!