Geoblog.pl    slodkokwasne    Podróże    Wszystkie kolory Bali    Candidasa.
Zwiń mapę
2013
18
paź

Candidasa.

 
Indonezja
Indonezja, Bali
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 13544 km
 
Delektuję się właśnie słonecznym porankiem przy stoliku w Ari Home Stay w snobistycznej i eleganckiej Candidasie. Candidasa=klasa.
Kiedy myślę o drodze, jaką przebyliśmy wczoraj wszystkimi prawie możliwymi środkami lokomocji, jakie skonstruowali najkreatywniejsze umysły tego świata, mam ochotę osunąć się z krzesła na podłogę ze zmęczenia.
Niestety ponieśliśmy też gorzkie konsekwencje niedopatrzenia rozkładu rejsów w porcie, bo wstaliśmy wczoraj wcześniej niż powinniśmy, żeby zjeść jeszcze hotelowe śniadanie, ale jak dotarliśmy do portu, okazało się, że nasza łódka odpłynęła kilkanaście minut wcześniej...
Jedynym wyjściem było dostać się z Gili Meno na sąsiednią Gili Trawangan i dopiero stamtąd uderzyć do portu w Bangsal. Nie ma tego złego - dzięki naszej niedokładności zobaczymy wszystkie trzy siostrzane wysepki: Meno, Air i Trawangan (chociaż tą ostatnią tylko dosłownie przez pół godzinki). Chociaż na Trawanganie byliśmy dosłownie moment, wystarczyło mi to, żeby wyrobić sobie zdanie o tym miejscu i ucieszyć się, że wybraliśmy oazę spokoju - Meno. Ocean był bardzo wyciszony, także rejs minął szybko i milutko.

Bangsal, czyli portowe miasteczko, gdzie diabeł mówi dobranoc, przywitało nas nachalnymi ofertami transportu. Wypracowaliśmy już jednak metodę na agresywnych indonezyjskich sprzedawców i ignorujemy ich ze stoickim spokojem, kiwając co pewien czas potakująco głową i rzucając od niechcenia swoje śmiesznie niskie ceny, po czym handlarze tracą w końcu cierpliwość i odchodzą w siną dal.
Nauczyłam się, że najważniejsze w negocjacjach tutaj jest sprawianie wrażenia, że ma się bardzo dużo czasu i naprawdę wie, że oferowana propozycja z cenami z kosmosu to przysłowiowe struganie wariata i szukanie naiwnego. Nie można się spieszyć, bo przejście z 200 000 do 70 000 nie zajmuje więcej niż pięć minut, a warto poczekać, bo kiedy handlowiec widzi, że nie ubije targu po swojej cenie, z bólem, bo z bólem, ale przystaje na mniej dla siebie korzystną cenę. Znacznie mniej korzystną. Widać, że oferujący transport liczą na niedoinformowanie turystów, oszukując na odległościach, z ręką na sercu przysięgając, że kursują tylko speed boaty, a publicznych łodzi już dziś nie będzie z powodu jakiegokolwiek (big ceremony, zbyt duże fale, itd. - co ciekawe, jeśli zapłaci się więcej, extra price for you my friend, ocean momentalnie się uspokaja, a czerwona kartka w kalendarzu robi się na powrót czarna i można płynąć!).

Negocjacje transportu z Bangsal do Lembar uskuteczniliśmy z bardzo sympatycznym, acz stanowczym kierowcą. Jego pierwsza cena wynosiła 250 000 rupii, ale ostatecznie zszedł do 150 000. Widać to granica, jakiej nie mógł przekroczyć, bo kłóciliśmy się o 10 000 rupii przez dobre 20 minut, ale odszedł zrezygnowany, więc uznaliśmy, że jednak z nim pojedziemy. Potem wytłumaczył nam, że jego firma jest prywatna i nie może później wziąć kogoś w porcie Lembar na drogę powrotną do Bangsal, bo zabraniają tego zasady (biznes jest trzymany przez portową taksówkarską mafię, która nie dopuszcza innych przewoźników do klientów).
Taksówkarz miał na imię Adi i opowiedział nam, że jest od 20 lat żonaty z tą samą kobietą, ale bez dzieci, co wyjaśnił, jest związane z kłopotami żołądkowymi żony. Spojrzał na nas z uśmiechem, rzucając tylko z pewnością w głosie i aprobatą:,,honey moon!", więc po raz setny przytaknęliśmy, co by się nie wdawać w zbędne dysputy, że honey moon to już dawno temu za nami.
Tutaj w Indonezji bardzo cenią instytucję małżeństwa, ponieważ dopiero po ślubie stają się pełnoprawnymi członkami społeczności. Ważną wartością są również dzieci, dlatego zaraz po pytaniu ,,Are you married?" pada ,,Do you have kids?" i żeby Indonezyjczyka nie rozczarować, warto powiedzieć ,,Not yet", to dobra odpowiedź na oba pytania, jeśli ktoś cieszy się jeszcze wolnością w jednym czy drugim obszarze życia. Balijczyk nie zrozumie, że można nie chcieć żyć w małżeństwie czy bez dzieci. A swoją drogą tutejsze dzieciaczki są tak rozkoszne, że chciałoby się je wszystkie przytulać bez umiaru. Wczoraj wieczorem wracaliśmy z portu spacerkiem, a tu ni stąd ni zowąd podbiegły do nas dwie kilkulatki (jedna w koszulce Manchester United) i z impetem przybiły nam piątkę, uciekając po chwili w stronę swoich domów.
Ale wróćmy do Bangsal i drogi stamtąd do Lembar. Trasa była malownicza, po zeschłych liściach i gałęziach na Gili Meno, wreszcie nasyciliśmy oczy soczystą zielenią palm i traw i o mało co nie przejechaliśmy vanem małpy, która szła leniwie ulicą z miną ,,ja tu rządzę". Po 1,5 godziny dotarliśmy do Lembar, ściskając na pożegnanie dłoń taksówkarza Adi'ego i zostając w sekundę osaczonymi przez:
- nachalnego samozwańczego ,,przewodnika", który kroczył uparcie za nami mimo dziesięciokrotnemu ,,thank you" z naszej strony, zatrzymywał się wtedy, kiedy my zwalnialiśmy i nie było rzeczy ani słów, które przekonałyby go, żeby odszedł, ale ostatecznie okazało się, że kupiliśmy od niego bilety na prom na Bali, bo miał w takich cenach jak w kasie
- sprzedawcy ryżu wciskający nam ten ryż prawie prosto do buzi
- mój absolutny faworyt: gościu z kiścią bananów, który gonił nas z tym naręczem owoców aż do samego promu.

Sytuacja przybrała jeszcze zabawniejszy obrót, kiedy zajęliśmy krzesełka na dziobie promu i w jednym momencie wystawiało się pod nasze nosy z sześć par rąk (z napojami, zupkami, lodami, kapeluszami, gazetami i Bóg wie, czym jeszcze). Pokochałam Indonezję, ale od tutejszych sprzedawców mogliby z pokorą pobierać nauki najostrzejszy telemarketerzy z Polski.

Rejs promem był ponad pięciogodzinną mordęgą i prom wyglądał jak transporter bydła na ubój. Była tylko jedna zadaszona sala z ławkami, gdzie miejscowi pozajmowali po 2-3 miejsca każdy, rozkładając się i śpiąc, gdzie się tylko da. Druga sala była z materacami, gdzie kilkaset osób leżało jak worki ziemniaków, w różnych pozycjach i konfiguracjach. Przycupnęłam więc sobie z ,,50 twarzami Grey'a", pogryzając kokosanki kupione jeszcze na Gili Air. Spotkałam natomiast dwie bardzo sympatyczne panie z Jawy, które opowiedziały mi dużo o miejscu, z którego pochodzą. Dowiedziałam się też, że w Indonezji na białych turystów mówi się ,,bule", jakkolwiek się to pisze. Pani młodsza o imieniu ,,Łudu" zachwalała wspinaczki o świcie na wulkany na Jawie, gdzie wschody słońca są podobno urzekające. Jawajki prawie zaczęły turlać się ze śmiechu po podłodze, kiedy zaczęłam je uczyć polskich zwrotów w stylu ,,dzień dobry", ,,do widzenia", itd. Łudu (?) powiedziała, że indonezyjski to też trudny język, ale nie ma tak zabawnego brzemienia jak polski. Dostałam jeszcze info zwrotne na temat swojej osoby w postaci ,,She speaks like Obama":) Prezydent USA jest tutaj znaną postacią, ponieważ spędził w Indonezji część dzieciństwa i wspomina z łezką w oku pyszne nasi goreng, kiedy mówi o swoim pobycie na Bali. Na pożegnanie panie powiedziały mi jeszcze, że jestem piękna i młoda, także polubiłam je bardzo :-)
Przed wpłynięciem do portu w Padangbai prom z nie wiem jakich przyczyn stał przez godzinę w miejscu. W końcu jednak udało się ten przeklęty statek opuścić i złapać bemo do Candidasy gdzieś na szosie między dżunglą (z jednej) a dżunglą (z drugiej strony). A potem było naprawdę wesoło.
Zatrzymaliśmy się w Ari Home Stay, gdzie od razu naszą uwagę skradł szyld znajdujący się przed wejściem do hotelu ,,NO NASI GORENG" (,,Don't ask..." - reakcja właściciela hotelu na nasze pytanie o napis). Widząc to hasło, dosłownie zaczęliśmy skakać z radości, bo i ja i Piotrek mieliśmy już po dziurki w nosie nasi gorengów i oddalibyśmy wszystko za dobrego burgera z frytkami.
W hot-dog shopie będącym integralną częścią hotelu, przywitała nas uśmiechnięta grupa białych na oko emerytów. ,,Peter!" - krzyknął Gary, uśmiechnięty błękitnooki mężczyzna około 60-tki, a potem było ,,Wszyscy, powitajmy Petera i Catherine!" i cała ta sytuacja wyglądała jak fragment szalonej amerykańskiej komedii z Indonezją w tle. Gary przyjechał na Bali 11 lat temu, ożenił się z Indonezyjką Nikki i przestrzegł nas, że jeśli znajdziemy się kiedyś w jego rodzinnym Sydney i spotkamy przypadkiem jego ex-wife, to go nie znamy:-)
Podróż była mordercza, ale Gary, który przyznał, że jest bardzo ,,rude" w swoim ,,aussie style'', tak mnie rozbawił, że nie mogłam się przestać śmiać, biorąc prysznic. Wreszcie słodka woda...

Wieczorem mieliśmy jeszcze okazję spróbować specjałów australijskiego menu z myślą przewodnią ,,no nasi goreng" i raczyliśmy się cudownymi domowej roboty burgerami (do wyboru: z grillowaną piersią kurczaka w aromatycznych przyprawach, z tuńczykiem smażonym albo z tradycyjnym burgerem z mięsa mielonego, świetnie przyprawionego). Do tego domowe frytki z ziemniaków a nie mrożonki Aviko, dużo świeżych warzyw i obowiązkowo kwiatek lotosu w ramach dekoracji, no i kawałek arbuza dla orzeźwienia.

A później, podczas spaceru przed snem, spotkaliśmy jeszcze Polkę, Gosię, która w Candidasie prowadzi razem ze swoim facetem restaurację Queen, gdzie zresztą zostaliśmy zaproszeni na sobotnią kolację z muzyką na żywo i podobno najlepszą pizzę w tej części wyspy. Gosia powiedziała, że jest chodzącą skarbnicą wiedzy na temat Bali i chętnie się tą wiedzą dzieli. A my ją chętnie weźmiemy:-)

Informacje praktyczne:
bus Perama z Padang Bai do Candidasy - 25 000 IDR (3x dziennie)
taxi z Padang Bai do Candidasy - 60 000 - 70 000 IDR
pomarańczowe bemo z Padang Bai do Candidasy - od 1 do 1000000000000 IDR w zależności od cwaniactwa kierowcy.
Ari Home Stay w Candidasie - 250 000 IDR za pokój 2 os. z wentylatorem.





 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (8)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedziła 2.5% świata (5 państw)
Zasoby: 24 wpisy24 2 komentarze2 146 zdjęć146 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
06.10.2013 - 01.11.2013