Po sześciogodzinnym locie z Berlina dotarliśmy do krainy piachu i wielbłądów. Lot Air Berlinem minął bardzo dobrze, plusem był pyszny kurczaczek z brokułami, stewardessy i stewardzi w wieku 40+ (jestem za polityką antydyskryminacyjną na rynku pracy) i 2-osobowe siedzenia przy oknie. Dzięki temu mogłam przy dźwiękach arabskich przebojów niejakiej Esol Alayia podziwiać jedyny w swoim rodzaju wschód słońca z samolotu. Uwielbiam, kiedy ciepłe, jasne światło najpierw nieśmiało pojawia się nad horyzontem, by po chwili rozbłysnąć w całej krasie...
Wirtualne centrum rozrywki kusiło tytułami najnowszych filmów. Dla podtrzymania dobrego humoru obejrzałam ,,Big wedding", naprawdę dobrą amerykańską komedię z Susan Sarandon i Robertem de Niro. Jeśli będzie taka opcja, zobaczę jeszcze ,,Wielkiego Gatsby'ego".
Lotnisko w Abu Dhabi łudząco przypomina mi katarskie w Doha. Jest dzisiaj jednak coś, co je odróżnia od wszystkich innych, bo dzisiaj odlatuje stąd jedyny w swojej wspaniałości zespół pieśni i tańca prosto z Jakarty, który opanował całe lotnisko, blokując mimowolnie kilka bramek kontrolnych. Zespół wygląda barwnie, jak żywcem wyjęty z indonezyjskiego festynu. Po tych wszystkich niepochlebnych opiniach, których naczytałam się przed wyjazdem na temat cwaniactwa i kombinatorstwa rzekomo przebiegłych Indonezyjczyków, zaczęłam się zastanawiać, czy tak nieporadni, wzbudzający instynkty opiekuńcze ludzie wielkości góra 1,50 m mogliby chcieć kogoś oszukać, zrobić komuś krzywdę? Wątpię!