Geoblog.pl    slodkokwasne    Podróże    Wszystkie kolory Bali    Ubud.
Zwiń mapę
2013
10
paź

Ubud.

 
Indonezja
Indonezja, Ubud
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 13268 km
 
Po wczorajszym wieczornym spacerze dosłownie rzuciliśmy się padnięci na łóżka, ale jetlag dał o sobie znać i wybudził nas o 3 nad ranem. Później jeszcze sen nas zmorzył dosłownie przed świtem i spaliśmy tak do 9:30.
Na dziś zaplanowaliśmy wypad do Ubud, miejscowości znanej m.in. z amerykańskiego bestsellera Elizabeth Gilbert ,,Jedz, módl się i kochaj!". Myślałam, że w Ubud i ogólnie na Bali będzie więcej nawiązań do tej powieści, ale zauważyłam tylko parafrazę na plakacie reklamującym jakiś miejski festyn ,,Eat, play, coś tam". Nie eksplorowaliśmy Ubud aż tak dokładnie, ale podobno wiele miejsc reklamuje się sloganami typu ,,U nas Julia Roberts jeździła z dziećmi na słoniach podczas kręcenia filmu ,,Eat, pray, love". Może dorabiam sobie teorię do czegoś, co nie istnieje, ale w oczy rzuca mi się dość duża ilość samotnie podróżujących kobiet po 30-tce, 40-tce, być może podążających śladami Elizabeth Gilbert, chcące rozpocząć nowy rozdział, spojrzeć na swoje życie z perspektywy kilku, kilkunastu, może kilkuset tysięcy kilometrów od domu. A Bali nadaje się do tego idealnie, jest pod tym względem doskonałym miejscem do snucia refleksji.
Zanim wyjechaliśmy do Ubud, żona Putu zaserwowała nam lekkie, ale pyszne śniadanko. Obowiązkowe jajka, które podczas naszych dotychczasowych azjatyckich wojaży przeważały w menu, dodawane do najdziwniejszych dań, na milion sposobów. Na stacjach benzynowych można dostać hamburgera z dodatkiem jajka sadzonego, no i praktycznie jajo ląduje w każdym makaronowym, ryżowym czy nawet deserowym daniu. Żona Putu nakarmiła nas grillowanymi tostami przekładanymi smażonym jakby na omlet jajkiem, herbatkę, kawę i kawałki orzeźwiającego arbuza. Dopiero teraz zauważyliśmy, że jesteśmy w Dana Guesthouse jedynymi gośćmi, także mieszkamy tylko razem z Putu, jego żoną i małym synkiem. Możemy więc z nieskrywanym zainteresowaniem obserwować codzienne zwyczaje, rytuały tradycyjnej balijskiej rodzinki, dziwiąc się i ucząc nowego o kulturze Bali. Przed domem stoją małe wyplecione z bambusa koszyczki wypełnione darami dla bogów. Moim hobby stało się zaglądanie do każdego napotkanego na drodze koszyczka i znajdowanie tam najdziwniejszych darów, np. gumy do żucia, cząstek pomarańczy, papierosów. Balijczycy oddają bogom to, co sami najlepiej lubią, aby przebłagać ich i odgonić nieszczęście, które mogłyby zesłać na dom i rodzinę demony. Podobno przed posiłkami zostawiają w małych kubeczkach zaparzoną kawę, tłumacząc, że demony żywią się jej aromatem. Kultura Bali jest tak barwna, że mogłabym ją studiować. Niemowląt nie kładzie się na ziemię, aby raczkowały, pierwszy raz dziecko może dotknąć podłogi po osiągnięciu 200-któregoś dnia życia (prawdziwa skarbnica wiedzy na temat Bali i całej Indonezji to: http://www.moja-indonezja.pl/).
Rytualne spiłowywanie zębów, których ostrość upodabnia człowieka do demonów, konserwatywne podejście do instytucji małżeństwa (dopiero po ślubie Balijczyk zostaje pełnoprawnym członkiem społeczności), kremacja, no i szereg big ceremonies, które zwykłym turystom mogą uprzykrzać trochę życie, bo ciągłe procesje z darami blokują ruch uliczny, często zamyka się przez nie drogi. Dla mnie jest to jednak uczta dla wszystkich zmysłów - bogactwo kolorów odświętnych ubrań kobiet, pięknie zdobionych sarongów i haftowanych obcisłych sukni, zapach kadzideł i płatków kwiatów, a do tego relaks dla ucha w postaci kojących dźwięków balijskich cymbałów, dzwoneczków i drewnianych kołatek. Jeszcze nigdy nie widziałam tak skupionego na swoich religijnych rytuałach narodu.

Ubud to centrum kultury na wyspie. Widać to po niezliczonej ilości galerii, zwłaszcza z tradycyjnymi drewnianymi rzeźbami, tworzonymi zresztą na oczach podziwiających. Trafić do Ubud nie było prosto. Brak jakichkolwiek drogowskazów skazał nas na pomoc napotkanych po drodze lokalsów, którzy starali się nas pokierować, jak umieli najlepiej. Zdarzało się, że w grupce doradców jedni wskazywali w prawo, drudzy w lewo, ale ogólnie narzekać nie można, bo bez bezinteresownej życzliwości Balijczyków nie dojechalibyśmy do Ubud pewnie nigdy. Troszkę zmęczeni i jeszcze bardziej głodni wstąpiliśmy na obiad do restauracji w Ubud. Wyglądała na zwyczajną, po prostu kilka stolików i indonezyjskie menu, a ponieważ jadło tam sporo osób, uznaliśmy, że pewnie warto tu zajrzeć, bo jest smacznie. Nie było żadnego wolnego stolika, ale kelnerka zapytała, czy zjemy w ogrodzie, a wtedy poczuliśmy się jak w bajce, jak Alicja w krainie czarów:-) Drzwi się uchyliły, a przed nami rozpościerał się doskonały widok, estetycznie ułożone z kamieni ozdobnych ścieżki, ciemna zieleń liści palmowych, rzeźbione misy wypełnione dryfującymi na wodzie amarantowymi płatkami kwiatów, stoliki pod baldachimem egzotycznych roślin... Kiedy poszłam do łazienki, minęłam jeszcze pokój do odnowy biologicznej, gdzie z okna spływały kaskady wody, a światło świec ciepło oświetlało wnętrze, niesamowicie relaksujący widok, Jedzenie również było podane jak małe arcydzieło, ale szczerze mówiąc, było większą ucztą dla oka niż podniebienia. Spróbowałam mie goreng, czyli smażonego makaronu z kawałkami kurczaka, pomidorkami, z obowiązkowym jajkiem sadzonym i ogórkami w marynacie octowej. Znacznie lepiej niż to danie smakował mi sok z mango, którym ugasiłam skutecznie pragnienie. Mąż mój zjadł, również nie za bardzo usatysfakcjonowany, kurczaka w stylu satay z dodatkiem smażonego tofu i orzeszków w słonej otoczce. Podczas całego obiadu ścigał mnie gigantyczny pasikonik, który cierpliwie wspinał się na moje krzesło, a kiedy zmieniałam miejsce, również mnie odnajdywał, czaił się nawet z murka obok, żeby wskoczyć na mój talerz. Walka z upartym pasikonikiem skłoniła nas więc do poproszenia o rachunek i wyruszenia do Monkey Sanctuary, do którego przecież przede wszystkim przybyliśmy do Ubud. Podczas poprzednich podróży mieliśmy już okazję podziwiać małpki w naturalnym środowisku, także makaki w Ubud nie zrobiły na nas dużego wrażenia, chociaż trzeba im oddać, że są naprawdę zabawne, zwłaszcza próbując nieporadnie otworzyć kokos, uderzając go o asfalt, albo zabierając nieostrożnym turystom ich butelki z mineralną i odkręcając je, a potem wypijając triumfalnie. Popatrzeliśmy trochę na małokowe harce i ruszyliśmy w drogę powrotną do Kuty Kerobokan. Pogubiliśmy się trochę po drodze i chcąc nie chcąc dojechaliśmy do plaży w Kucie. Przespacerowaliśmy się brzegiem oceanu, podziwiając dzielnych surferów, próbujących z różnym skutkiem ujarzmić ponad 3-metrowe fale. Okolice Kuta Beach w okolicach 14:00 to przede wszystkim chillout, podczas którego wytrawni imprezowicze regenerują siły po rozrywkach ubiegłej nocy i zbierają energię na kolejne, np. przy dźwiękach miksowanej na żywo muzyki przy basenie. Bintang, czyli indonezyjskie (niezbyt dobre) piwo musi lać się tu po zmroku hektolitrami. Na razie więc opuszczamy Ibizę Wschodu, jak się Kutę nazywa i wracamy do swojej spokojnej, sielskiej wsi, odpocząć. Po drodze odwiedzamy jeszcze owocowy targ, skąd wyjeżdżamy z siatką snake fruits (w smaku przypominające gruszkę kuleczki ze śliską, podobną do skóry węża powierzchnią), mangostany (słodkie, orzeźwiające owoce, których wnętrze jest jak ząbki czosnku) i moje ulubione mango. Dziwimy się cały czas kosmicznymi cenami durianów - za sztukę trzeba tu zapłacić ponad 50 zł - gdzie się podziały nasze duriany? Z tym większą radością napotykamy później na drodze do naszego pensjonatu stojące sobie samotnie durianowe drzewko, którym, kto wie, może zaopiekujemy się podczas kolejnych dni wyjazdu? Jak na razie od tych niecnych zamiarów odciągają nas miejscowe, bezpańskie psy, które biegną za nami z odkrytymi kłami z każdym razem, jak idziemy pieszo do pensjonatu. Na Bali nie tak dawno była epidemia wścieklizny, stąd nasze obawy.

Informacje praktyczne:
bilet wstępu do Sacred Monkey Forest Sanctuary - 20 000 IDR (ale nikt tego nie sprawdza, więc śmiało można sobie darować tę opłatę)


 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (7)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedziła 2.5% świata (5 państw)
Zasoby: 24 wpisy24 2 komentarze2 146 zdjęć146 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
06.10.2013 - 01.11.2013